W głośnej książce „Elegia dla bidoków” amerykański prawnik J.D. Vance opisał świat, historię i mentalność mieszkańców środkowych stanów USA, tzw. pasa rdzy – terenów zamieszkałych przez potomków imigrantów z Irlandii i Szkocji, tytułowych bidoków – hillbillies. „Elegia…” to książka niezwykła. To gorzki rozrachunek z dziedzictwem pochodzenia, wiwisekcja bagażu nawarstwionych przez pokolenia ograniczeń i traum, ale też afirmacja amerykańskiego snu, który – choć coraz trudniej dostępny – jest wciąż w zasięgu każdego mieszkańca Stanów Zjednoczonych.
Typowy bidok to osoba niepozbawiona ambicji, dumna, uparta, wręcz zacięta. Lojalna wobec „swoich”, stanie za nimi w dobrej i złej sprawie. Bidok jest przekonany o swojej wysokiej wartości. Uważa, że jego praca jest doskonałej jakości i za to należy mu się uznanie i nagroda. W praktyce nie ocenia siebie w sposób realistyczny. Nie dostrzega swojej przeciętności i tego, że osiągane przez niego wyniki są poniżej oczekiwań, że robi wolniej i mniej. Krytyki nie przyjmuje, a krytykujących ustawia w roli wrogów. Patrząc na świat i swoje otoczenie, na tych, którzy mają więcej i lepiej, buduje swoje poczucie krzywdy. Jego odpowiedzią na naturalny głód rozwoju i poprawy własnej sytuacji jest roszczeniowość. Nie uzyskując tego, czego pragnie, szuka wyraźnego wskazania, kto za to odpowiada. Na pewno nie on. Winni są inni. Typowy schemat ich cech: są więksi, silniejsi, obdarzeni wpływami i sprawują władzę.
Książka J.D. Vance’a jest niezwykła także dlatego, że z każdym zdaniem, z każdą opowiedzianą przez autora historią zdajemy sobie sprawę, jak wiele z postaw i światopoglądu bidoków obecnych jest w mikro- i makrospołecznościach w naszym otoczeniu. Jak łatwo spotkać ludzi, podobnych do robotników z „pasa rdzy”, którzy wyniesieni ekonomicznie i społecznie przez boom lat 50. i 60. XX wieku zostali następnie strąceni z piedestału wymarzonej klasy średniej przez zmiany zachodzące w przemyśle i kolejne kryzysy ekonomiczne przełomu wieków.
Taką postawę obserwuję od kilku lat w naszym samorządzie. Niemała grupa działaczy buduje narrację jakby wprost przeniesioną z książki J.D. Vance’a: jeżeli jako izba mam mniej, to nie dlatego, że gorzej gospodaruję, ale w wyniku cudownego rozmnożenia zasobów u innych. Jeżeli moje propozycje nie zyskują poparcia, to nie dlatego, że są złe, niedopracowane lub po prostu ktoś ma inne zdanie w danej sprawie. To wynik knowań, rozgrywek i manipulacji. Nie uczestniczę w procesie decyzyjnym? Przecież nie dlatego, że w przeszłości nie dotrzymywałem ustaleń, jestem arogancki, napastliwy i przez to niezdolny do współpracy. Nie, pozbawiono mnie należnych mi wpływów i apanaży, bo jestem lepszy i przez to niebezpieczny.
Takie myślenie i taka postawa przewijają się na wielu płaszczyznach. Jest jednak jeden wątek dominujący w ocenie rzeczywistości przez bidoków samorządowych: mam tylko to, co mam, i jestem tam, gdzie jestem, bo… Warszawa!
Fałszywą melodię o złej Warszawie jako pierwszy zaintonował były Prezes KRRP Dariusz Sałajewski, który podczas Krajowego Zjazdu Radców Prawnych w 2016 r. na koniec swojej kadencji zebrał się na odwagę i zdefiniował swoje przesłanie dla przyszłych pokoleń działaczy samorządowych: „Trzeba rozważyć (…) niekoniecznie wprost proporcjonalny algorytm ustalania liczby delegatów na Krajowy Zjazd w największych izbach, głównie w izbie stołecznej”.
Z biegiem miesięcy do chóru byłego Prezesa przyłączali się kolejni śpiewacy. Różna była tonacja, różny rytm i różne tempo ich pieśni. Wspólny był jednak motyw przewodni i jeden refren: „to wina Izby warszawskiej”. Kulminacją był wniosek o zwołanie Nadzwyczajnego Zjazdu, w którym wśród kilku propozycji, wykreowanych wyłącznie dla jego uzasadnienia, jeden postulat brzmiał szczególnie fałszywie: zniesienie zasady proporcjonalności w wyborach delegatów na Krajowy Zjazd w sposób wywierający skutek tylko dla jednej izby: oczywiście warszawskiej.
Jak łatwo było przewidzieć, Nadzwyczajny Zjazd zakończył się kompromitacją wnioskodawców, a 2/3 delegatów nie chciało nawet dyskutować o przedłożonych propozycjach. Jaka refleksja pojawiła się natychmiast po zamknięciu Zjazdu? Dziekan Izby białostockiej na oficjalnej stronie izby napisał: „Skupiona przy Izbie warszawskiej część delegatów odrzuciła proponowany porządek obrad (…). Od co najmniej kilkunastu delegatów i to nie tylko z izb wnioskodawców, w kuluarach słyszałem, że czują się, jakby im napluto w twarz. Taki jest efekt próby siłowego podporządkowania mniejszości przez większość. (…). Izba warszawska triumfuje na FB. Ciekawe, jak sobie wyobraża dalszą współpracę w ramach samorządu w tej i następnych kadencjach. Czy mamy być pod jej dyktando? Na takie postępowanie zgody nie będzie”.
I znowu prosta diagnoza. A że niezgodna z faktami? To wiemy: tym gorzej dla faktów. W głosowaniu 177 delegatów odrzuciło porządek obrad obejmujący propozycje zgłoszone m.in. przez Izbę białostocką. Wśród nich 86 delegatów z Izby warszawskiej. Oczywiście, proponując regulacje wymierzone personalnie w tych delegatów i ich izbę, trudno było oczekiwać, że je poprą. Wnioskodawcy musieli zatem liczyć się z tym, że nie ma takich argumentów, które przekonałyby właściciela domu, że w imię satysfakcji mniejszości należy go tego domu pozbawić. Co jednak spowodowało, że prawie 100 kolejnych osób, reprezentujących w przeważającej mierze mniejsze izby, w tym izby wnioskujące o zwołanie Nadzwyczajnego Zjazdu, także nie podzieliło entuzjazmu wnioskodawców dla wprowadzenia filozofii „Janosikowego”? Co było wyłączną siłą sprawczą porażki inicjatorów zwołania Zjazdu? Oczywiście Warszawa. Według relacji portalu prawnik.pl niewymienieni z nazwiska radcowie prawni z izb, które inicjowały Nadzwyczajny Zjazd, stwierdzili: „Nieoficjalnie mówi się, że w kuluarach zastanawiano się nad innymi rozwiązaniami, ale Izba warszawska była nieprzejednana”.
Nadzwyczajny Zjazd zakończył się w atmosferze pokrzykiwań: „Hańba!”. Nie powinno nas to dziwić: czyż bowiem nie jest haniebne nie spełnić oczekiwań bidoka?
Przywołane wypowiedzi, ale również inne reakcje zwolenników zwołania Zjazdu, pokazują charakterystyczny sposób myślenia: jeżeli rady ośmiu izb podejmują decyzję o zwołaniu Nadzwyczajnego Zjazdu, przyjmując identyczne stanowisko oraz proponując analogiczne projekty uchwał do rozpatrzenia przez Zjazd, to jest to wyrazem samodzielności, niezależności i odpowiedzialności każdej z tych izb. Natomiast w sytuacji, gdy pozostałe izby odrzucają te pomysły, to realizują scenariusz narzucony przez jedną z nich. Nie trzeba oczywiście powtarzać którą.
Inną koncepcję interpretacyjną, również symptomatyczną dla prezentowanego światopoglądu, zaproponował dziekan Izby krakowskiej. Jak stwierdza w wypowiedzi, cytowanej przez portal rp.pl: „Ironią jest również to, że prezesem samorządu radców prawnych jest osoba, która jest mediatorem. To, że doszło do zjazdu, który tak się zakończył, jest osobistą porażką Macieja Bobrowicza. Nie potrafił bowiem doprowadzić do porozumienia między posiadającymi odmienne stanowiska grupami radców prawnych”. Czy to nie logiczne? Wszczynam awanturę, większość pokazuje mi, co o tym myśli, ale to nie ja odpowiadam za skutki moich działań, tylko ten, kto zawodowo zajmuje się mediacją.
Przytoczone stanowiska to tylko drobny fragment festiwalu propagandowego, jaki rozpoczęli inicjatorzy zwołania Nadzwyczajnego Zjazdu zaraz po jego fiasku. Nie ma tu miejsca na omówienie wszystkich pomysłów na argumentację odsuwającą od wnioskodawców odpowiedzialność za zaistniałą sytuację. To, co łączy te wypowiedzi, to ocena sytuacji z zastosowaniem filtrów charakterystycznych dla omawianej przeze mnie postawy: wina zawsze, wyłącznie i za wszystko leży po stronie moich oponentów.
Wielokrotnie pisałem o potrzebie zmian w samorządzie radców prawnych. Przedstawiłem koncepcję ustrojowej przebudowy roli i kompetencji organów na szczeblu krajowym. Nie takiej, która polega na zmniejszeniu ich liczebności, przesunięciu wpływów i akcentów, zmodyfikowaniu sposobu podejmowania uchwał czy innych zmianach „kosmetycznych”. Proponowałem głęboką zmianę filozofii i praktyki działania naszego samorządu.
Liczę, że wrócimy do dyskusji o potrzebie zmian i ich kierunku. Nie będzie to jednak możliwe, dopóki nie zrozumiemy, że to, co nas różni, to nie region, z którego pochodzimy, nie liczba członków naszej izby, nie jej majątek czy struktura przychodów i wydatków. Różni nas spojrzenie na otoczenie i naszych partnerów: to, czy dostrzegamy w ich propozycjach szansę na rozwój i postęp, czy wyłącznie zagrożenie.
Moim kolegom, postulatorom wprowadzenia zmian odrzuconych przez delegatów na Krajowy Zjazd, nie polecam recepty na wyrwanie się z emocjonalności bidoka, którą zastosował J.D. Vance. To zbyt radykalna ścieżka i dla większości już niedostępna. Proponuję Wam dialog i poparcie Waszych pomysłów. Ale nie wszystkich i nie zawsze. I tego też oczekuję od Was w odniesieniu do moich przedłożeń. Nie bądźmy bidokami!
Włodzimierz Chróścik
Dziekan Rady Okręgowej Izby Radców Prawnych w Warszawie